Przez całą drogę towarzyszyły mi słowa, którymi gęsto
zapisane były lekko zgniecione kartki nowo zakupionej powieści. Z nimi w duecie
grały melodie ulubionych utworów, wydobywające się z białych słuchawek
podłączonych do jednej z nowszych wówczas Noki. Nie odrywałam oczu nawet na
chwilę, ignorując malowniczy, jesienny krajobraz zza okna. Drgnęłam, więc
zaskoczona, gdy Matka trzasnęła drzwiami
z przodu, a Siostra dotknęła ramienia, by ją przepuścić. Dotarliśmy do
Bąkowej Góry. Zamknęłam książkę, poprzednio zaznaczając w którym momencie zakończyłam
i otworzyłam drzwi. Miałam wysokie półbuty śmiało dodające około piętnastu
centymetrów, więc lekko się zachwiałam czując nierówny grunt pod stopami.
Przytrzymałam Siostrze drzwi, wysłuchując jak Ojciec zamyka swoje po drugiej
stronie niebieskiego Vivaro. Odeszłam od pojazdu, by z niewielkiego pagórka
mieć widok na cmentarz.
Uwielbiałam ten widok. Przyjeżdżaliśmy tu raz do roku,
zawsze na przełomie października i listopada, z okazji wszystkich świętych.
Miejsce zmarłych wydawało się wtedy jeszcze piękniejsze niż zwykle. Bąkowski
plac otoczony był gęstym lasem, który zawsze na jesienną porę zmieniał swoje
ubarwienie, tworząc piękną mozaikę kolorów. Liście dodatkowo łączyły się z
ceglanym murkiem, ogradzającym teren ze wszystkich stron. Weszliśmy przez
pomalowaną na czarno bramę, a ja kątem
oka spojrzałam na niemiło wyglądającego pracownika jakiegoś sklepu ze zniczami.
Zawsze tu był. Przyjeżdżał takim białym busem, otwierał boczną klapę, ukazując
metalowe półki. Na nich zawsze ustawione były znicze, a przed siedzącym na
białym stołeczku mężczyzną stały różne wiązanki.
Cmentarz nie był duży, a do tego między grobami było sporo
miejsca. Chowano tu ludzi z małych miejscowości, więc małe było
zapotrzebowanie. Te same nazwiska, te same zdjęcia, te same nagrobki. Lata
śmierci głównie sprzed dwa tysięcznego roku. Czasami miałam wrażenie, że na tym
cmentarzu czas zatrzymał się minimum siedemnaście lat temu. Kierując się w
stronę grobu Dziadka spotkaliśmy może trzy rodziny. Wszyscy stali blisko grobów
sprzątając, wycierając płynami zdjęcia. Nie było jeszcze wszystkich świętych. Przyjechaliśmy
wyjątkowo tydzień wcześniej, ponieważ pierwszego listopada Siostra wyjedzie
znów studiować do Finlandii. Kiedy dotarliśmy do grobu, szybko zmówiłam
modlitwę.
Nigdy nie przyjeżdżaliśmy
tutaj w takim gronie, czułam się trochę dziwnie. Ojciec w Bąkowej górze nie był
chyba pięć lat, zawsze wymawiając się brakiem miejsca w aucie. Zwykle przyjeżdżaliśmy tutaj ja, Mama,
Wujek, który zawsze na swojej półłysej głowie miał czapkę i zawsze ją
zdejmował, gdy tylko docierali do grobu, czasem Rafał, syn tego Wuja, i Monika
bądź Marcin. Rodzeństwo, tak na zmianę. Tym razem nie wyszło bo Wujek był na
uczelni, studiował zaocznie matematykę, więc mieli wybrać się w piątkę. Nie
wyszło, bo Brat dnia wczorajszego znów się opił, naćpał, wolała, nie wnikać, i
rano się źle czuł. Do tego pokłócił się z Matką, ale ostatnimi czasy nie
potrafili rozmawiać normalnie. Brat wpadł w ten cały ciąg, choć teoretycznie
radził sobie dobrze na studiach we Wrocławiu. Może tam nie brał, tylko wracając
do Piotrkowa zahaczał oto niepoprawne towarzystwo?
Rodzice i Siostra pozapalali cztery znicze i włożyli
przywieziony z rodzinnej kwiaciarni bukiet w drewniany stojaczek. Rozmawiali
normalnie, uśmiechając się, jakby kłótnia Matki z Bratem wcale się nie
wydarzyła parę chwil wcześniej. Odeszłam od grobu, nie znałam nawet Dziadka,
idąc tam dalej. Bliżej murka na który jak byłam mała wskakiwałam i patrzyłam
radośnie jak daleko nad ziemią jestem. Przed oczami mignęła starsza pani,
goniąca bliźniaków. Zatrzymałam się, ciężko wzdychając.
Kiedyś wszystko było łatwiejsze. Kiedyś jeździli do Bąkowej
Góry, rozmawiali i uśmiechali się szczerze, a Wujek zdejmował swoją czapkę w
geście zakłopotania, bo ów łysina zawsze bawiła małą Natalkę. Małą mnie. Kiedyś
zostawialiśmy Marcina z Tatą w domu, a
oni wcale się nie kłócili, a Brat zamiast palić czy ćpać, grał w nożną na
boisku starej podstawówki. Mama nie krzyczała nigdy, tylko czasem na Ojca, ale
Rodzice w każdej rodzinie się czasem kłócili.
Kiedyś wszystko było jak w bajce.
Albo kiedyś niczego nie rozumiałam.
Wróciłam z powrotem do grobu, gdy Mama skończyła modlitwę.
Tata schował zapałki do kieszeni, a Siostra prędko wysłała jakiegoś smsa do
Kamila, jej chłopaka. Kiwnęli do siebie głowami. Szłam parę kroków przed nimi,
wbijając dłonie do kieszeni czarnego płaszcza. Rozglądałam się wkoło,
przyglądając grobom. Każdy krył jakąś historię. Mniej, lub bardziej
dramatyczną. Każdy był pamiątką czegoś szczęśliwego, czegoś smutnego, czegoś…
prawdziwego. Oni wszyscy też kiedyś dostaną taki grób i ich ciała też będą
kiedyś takim symbolem. Moje też się nim stanie. Symbolem życia, które ma swój
koniec.
- Jedziemy do Ciotuni?
- usłyszałam głos Siostry, kiedy dotarliśmy już do pojazdu.
Ostatni raz spojrzałam na piękny cmentarz, otwierając drzwi
i przepuszczając Monikę. Sama wsiadłam druga.
- No wypada do niej zajrzeć – stwierdził Tata. Ten, który
zawsze potrafił polepszyć samopoczucie. Nie boczył się tyle co Matka i nie
kłócił się o każdy ruch Brata.
- Pojedźmy do niej. Zawsze jeździmy – podjęłam, wyciągając
telefon. – Ucieszy się.
Matka kiwnęła tylko głową, Ojciec ruszył.
Ta książka jest genialna. Nie mogę uwierzyć, że sądziłaś, że mnie nie
wciągnie.
Sms o takiej treści wysłałam do
swojej przyjaciółki, spoglądając na leżącą obok książkę. Okładka Fangirl była według mnie cudowna. Treść powieści
tak samo. Kiedy ją kupiłam w Matrasie z dwudziestu procentową zniżką z firmy Avon, Kinga sądziła, że to nie jest mój
typ. Że rzucę ją w kąt. Miała prawo tak podejrzewać, przez ostatnimi czasy
zakupione pozycje autorów takich jak Jesbo, Coben, Patterson, czy King, ale
książka okazała się trafić w moje gusta. O dziwo.
Czułam się jakoś… powiązana z
Cath, główną bohaterką. Odludek, książko maniak, pisarka fanfiction. Byłam
osobą, która nie tyle co nie lubiła ludzi, ale bała się z nimi wiązać.
Oparłam głowę o szybę obserwując
krajobraz Bąkowej Góry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz